Bardzo trudno przekonać mnie do tego, bym pomalowała na czerwono usta. Tak samo trudno, jak do tego, żebym ubrała do trencza czarną fedorę. I do tego, żebym do krótkiej spódnicy i czarnych rajstop w kropki ubrała zakolanówki. Już nie mówiąc o wysokich szpilkach... Kiedy jestem wystrojona, czuję się przebrana i nie podoba mi się oceniający wzrok innych. A kiedyś było zupełnie inaczej...
Mieszkając w Krakowie, mieście uniwersyteckim, po ulicach wędrują setki studentek, zwłaszcza w okolicach centrum. Są piękne, zadbane, codziennie bezbłędnie "zrobione". Kiedy studiowałam, też taka byłam. Miałam czas na chodzenie po sklepach i buszowanie po lumpeksach, na wstanie rano i staranny make-up oraz na przemyślenie tego, co będę miała dziś na sobie. Cieszyły mnie zainteresowane spojrzenia kolegów i komplementy, że ładnie wyglądam.
Teraz moja garderoba przeszła diametralną zmianę. Wszystkie sukienki, w których chodziłam nagle zaczęły być "za krótkie", bluzki "zbyt wydekoltowane", a inne ubrania - niepoważne. Przed wyjściem do pracy zawsze próbowałam znaleźć coś arcygrzecznego i zazwyczaj ciągle coś było nie tak. Nawet czerwone paznokcie przestały pasować do czegokolwiek, bo były zbyt krzykliwe. Nakupiłam sobie koszul i spódnic do kolan, grzecznych basicowych sukienek, prostych czółenek i kilka marynarek. To było absolutnie irracjonalne, bo nie pracuję w korpo, tylko w agencji reklamowej, gdzie ludzie chodzą w tenisówkach, klapkach i potarganych jeansach. Dlaczego? Chciałam, żeby mój strój stał się bezbarwny, żeby nie brał udziału w ocenianiu mnie. Żebym nie była wyzywająca, krzykliwa, stara malutka, wyuzdana, wyzwolona, przebrana, kokietująca, staromodna, rozchełstana, lepsza niż inni, hipsterska, seksowna, nie na czasie, obciachowa, wieś śpiewa i tańczy, nowobogacka. Nie chciałam słuchać uwag "Dokąd tak idziesz ubrana, masz randkę?", "Ale się odstrzeliłaś..." i musieć się tłumaczyć z tego, że po prostu miałam rano ochotę ładnie wyglądać. Na spotkaniach z klientami chciałam być w stu procentach bezbarwna, na tyle, żeby wszyscy widzieli tylko to, co mam do powiedzenia. Żeby nikt nie pomyślał, że tym jak jestem "zrobiona" rekompensuję sobie pustkę w głowie albo brak profesjonalizmu.
Kilka razy usłyszałam gorzko wyrzucone słowa, że "ładnym wszystko się udaje", które irracjonalnie były kierowane w moją stronę. Dlatego zrezygnowałam ze strojenia się, podkreślania urody, żeby wszyscy widzieli prawdziwą mnie. Nie podrasowaną szminką, wyższą kilkanaście centymetrów, ze sztuczną pewnością siebie, którą dał mi gwizd na ulicy.
I niby wszystko jest w porządku, ale kiedy widzę koleżanki, które mimo pracy ciągle się stroją, mają zawsze wymalowane paznokcie, nienaganny make-up, ładną fryzurę - w jakiś sposób zazdroszczę. Zmianę tłumaczę brakiem czasu. Tym, że na makijaż mam czas w autobusie, a poranny wybór outfitu jest mega bezpieczny, żeby nie popełnić gafy - spodnie + koszula i mega praktyczny. Samograj, tego nie da się zepsuć. Czuję, że nie tędy powinna iść moja droga.
Będąc na wycieczkach górskich czy na festiwalach też zawsze czułam dziwny wyrzut sumienia, kiedy zabiorę ze sobą zbyt eleganckie ubranie. Bo już widziałam spojrzenia innych typu: "A gdzie ona się wybiera? Na Tarnicę czy do Starbucksa?". Kupiłam kilka bezbarwnych sportowych koszulek i spodni trekkingowych, a potem irytowało mnie to, że nawet nie miałam wyjściowego ubrania do kościoła, bo chciałam być aż tak "sportowa".
Że jednak dużo tracę, będąc bezbarwną i powinnam bardziej podkreślić swoją kobiecość. Nie tylko ołówkowymi spódnicami i czółenkami, ale również mocniej pomalowanym okiem i szminką, kiedy mam na to ochotę. Powinnam przestać odczuwać potrzebę tłumaczenia się z tego, że raz wyglądam lepiej, a raz gorzej. Zacząć nosić biżuterię, a włosy znów zapleść w luźny warkocz, a nie ścisły kok. Wiele się zmieniło, ale powinno się pozostać sobą.
Świat się nie zawali od tego, że przyjdę do pracy w sukience w kwiatki.
Moda to dla mnie bardzo zagadkowy temat, bardzo często czuję, że mój ubiór jest nieodpowiedni do sytuacji. Mimo że oglądam wiele blogów na YT, oglądam lookbooki, podglądam szafiarki, kupuję rzeczy z sieciówek, poszukuję w lumpeksach... nie wydaje mi się, żeby to wszystko układało się w jedną spójną całość. Moda trochę mnie gubi i przerasta. Bo nie umiem znaleźć "złotego środka". Czy może któraś z Was ma również taki problem? A może macie miejsca, gdzie mogłabym zasięgnąć rady (blogi, vlogi, książki)?